English

Deutsch

Français


obraz


STRONA GŁóWNA

GALERIA PRAC

WYSTAWY
INDYWIDUALNE


  • WYSTAWA "Liczby kultury Majów", "Działania na liczbach kultury Majów"

    WYBRANE WYSTAWY ZBIOROWE

  • WYSTAWA "Dia-Logue"
  • WYSTAWA "Salon jesienny"
    Grand Palais, Paris
  • X Edizione Florence Biennale
    -"Art and the Polis"

    GALERIA PRAC
    NA STRONIE ZPAP


    JERZY MADEYSKI

    PUBLIKACJE


    2003

    "...nie chodzi o produkowanie dzieł sztuki, ale o rozwinięcie części nieodkrytej naszej istoty, której całe piękno, miłość i cnota zaledwie przez nas poznana lśni blaskiem intensywnym..." - pisał Breton w manifeście surrealizmu, bo właśnie ten problem - poznania siebie i swych relacji ze światem - jest istotą tego, równie jak ludzka osobowość, bogatego i złożonego prądu. Stary jak nasza kultura imperatyw gnothi seauton - poznaj siebie samego najbardziej ci bliską z metod, pośród których nadrealizm wydaje się być instrumentem czułym i precyzyjnym zarazem.
    Jego też nuta brzmi w sztuce Tadeusza Brzozowskiego, którego Małgorzata Buczek wybrała sobie na mistrza i preceptora dla podobnych predyspozycji i celów stawianych sztuce. Oraz - w rzędzie być może pierwszym - przeświadczenia, że jest ona tajemnicą i powinna nią pozostać. Lecz piękną i dobrą zarazem, na przekór brzydocie realnego świata. Jedyną zaś drogą do osiągnięcia tych celów jest swobodny przepływ skojarzeń, zwany bądź to strumieniem podświadomości, bądź też cadavre exquis od ulubionej rozrywki nadrealistów, dowcipnej i zaskakującej nieoczekiwanymi efektami, bo humor o specyficznym zabarwieniu i niespodzianka bądź też wręcz dążenie do niezwykłości są również z tym światopoglądem związane. Właśnie - światopoglądem, rysem osobowości zatem, którym nadrealizm jest w stopniu większym niż ujętym w reguły nurtem artystycznym. Stąd też bierze początek jego bogactwo i różnorodność rozwiązań, od których ważniejszy jest klimat emanujący z dzieł. Niezależnie od ich wyglądu i techniki, w jakiej zostały wykonane. Małgorzata Buczek jest malarką. Myśli więc światłem i kolorem i w ich połączeniach szuka sensu i urody swych dzieł, lecz nie tylko. W równej niemal mierze posługuje się graficzną linią, traktowaną bądź to jako kontur, bądź też jako wypełnienie płaszczyzny. To pierwsza cecha jej sztuki, w której - świadomie lub bezwiednie - dąży do połączenia w nierozerwalną całość dwu lub więcej elementów sobie przeciwnych bądź też wykluczających się. Drugą jest połączenie figuracji z abstrakcją, tego co oczywiste z tym co nieokreślone bądź też do końca niedookreślone. Trzecią - przypadku z zamierzonym działaniem, czwartą - współczesności z tradycją, bo artystka lubi przeszłość i szuka w niej oparcia, a może nawet antidotum na nasze, miotane niepewnością czasy, na właściwy im brak kryteriów i constansów. Piątą na koniec, lecz nie ostatnią jest połączenie ekspresji z liryką, a marzenia z konkretem, zaś zmysłowej, wręcz dotykalnej rzeczywistości z czystą i niematerialną myślą. Czyż w owych połączeniach natomiast nie brzmi nieodległe echo najważniejszej chyba idei nadrealizmu, jaką jest stopienie snu i jawy, tego co posłuszne naszej myśli i tego co się jej wymyka w rzeczywistość absolutną albo - jak kto woli - w nadrzeczywistość, w nadrealizm właśnie? Gdzie jednak szukać genezy takiego podejścia do sztuki? Może w specyficznym sposobie postrzegania, w którym można dla odmiany dostrzec odbicie zasad wyłożonych przez Strzemińskiego w jego teorii widzenia z tzw. powidokiem na miejscu pierwszym? Za jego wszak przyczyną powstała typowa dla artystki zbitka postaci ludzkich z drukiem, z rzędami liter bądź też ich zredukowanej roli tylko do reminiscencji znaku. Tak właśnie nakładają się na ludzkie postaci napisy w końcowych kadrach filmu w charakterze podwójnej niejako informacji - pośredniej i bezpośredniej, obrazowej i pojęciowej. Tyle że artystka odwróciła plany: w jej sztuce ludzkie sylwetki wysuwają się na plan pierwszy i przysłaniają równe rzędy pisma. Tak właśnie komponowany jest obraz "Collage współczesny" z 1985 roku - dynamicznie określone sylwetki dwu kobiet i jednego mężczyzny. Rok później powstaje "Kompozycja" - gobelin zrealizowany wg wcześniejszego projektu (1983) podobny w zasadzie do "Collage'u", lecz jakże inny zarazem: postaci przybierają kształty jak z wizji Mistrza Hieronymusa rodem, zatrzymane w jakimś pokracznym tańcu na tle gazetowych szpalt z wizerunkami ludzkich twarzy i tytułem "Joconda a disparu du Louvre", Gioconda zniknęła z Luwru, i dramatycznym pytaniem - dlaczego? Wspomnienie wydarzenia sprzed wieku bez mała, kiedy to półobłąkany Włoch ukradł Mona Lisę, czy symbol naszych już czasów wraz z ich odwrotem od wszelkich ideałów z wzorcami piękna na miejscu pierwszym? Tego piękna, któremu artystka jest wierna we wszystkim, co czyni, zarówno w malarstwie, jak tkaninie, tworzonej własnoręcznie i w niemałym trudzie na podstawie własnych obrazów, gdyż tkanie jednego gobelinu wymaga niekiedy kilkunastu nawet miesięcy pracy.
    Gobeliny Małgorzaty Buczek są bowiem tym, czym były przed pięcioma już i więcej wiekami - są "obrazami nitką malowanymi", jak zwano gotyckie i renesansowe arrasy, zaś tkanina tego typu i tej miary rządzi się szczególnymi prawami: nie znosi pustki, ani dużych plam. Tym samym wymaga od swego projektanta precyzyjnego i obfitującego w szczegóły rysunku i takich rozstrzygnięć kolorystycznych, gdyż gobelin lubi materię gęstą i wyrazistą. Czemu zaś tka swe dzieła własnoręcznie? Ponieważ jest profesjonalistką i perfekcjonistką zarazem, zatem wie, że niezaangażowany emocjonalnie tkacz rad sobie pracę ułatwia, redukując niuanse barwne i eliminując tym samym wyrafinowane szczegóły, w których - na równi z kompozycją - tkwi urok tkaniny. W przeciwieństwa do autora, który w trakcie pracy wzbogaca swój projekt i rozwija go w sprzężeniu zwrotnym z powstającym dziełem. Lecz to dygresja.
    Ważniejsze jest, że malarstwo i tkaniny tworzą jedność, że artystka myśli obiema kategoriami jednocześnie, że - tym samym - nie można z całym przekonaniem stwierdzić, co było pierwsze, która z tych dyscyplin jest w jej sztuce dyscypliną wiodącą. Pewne natomiast jest, że właśnie międzynarodowy sukces gobelinu otworzył jej drogę do Meksyku, gdzie uległa największej, jak dotychczas, fascynacji swojego życia, a mianowicie prekolumbijską kulturą Olmeków i Azteków. A dziwna to była cywilizacja. Piękna, lecz wprost niewyobrażalnie okrutna. Pozostojąca zatem w rażącej sprzeczności z właściwą dla filozofii basenu Morza Śródziemnego zasadą kolokagathii, stawiającej znak równania pomiędzy pięknem i dobrem. Więc znowu sprzeczność. Lecz artystka lubi je łączyć w sposób najtrudniejszy, gdyż nieantagonistyczny, pozbawiony dramatycznych kontrastów i niepokoju, jaki daje starcie dwu przeciwstawnych sił.
    W Meksyku gdzie przebywała na prestiżowym stypendium Accademia Belle Arte widziała rzędy rzeźbionych w kamieniu czaszek i piramidy, wobec których, jej zadaniem, egipskie są jakoś mizerne oraz mało przekonujące, olbrzymie głowy olmeckich władców o zaskakujących na tym terenie negroidalnych rysach. Oglądała mumie w Guanaujato, straszne i piękne zarazem, gdyż przesycone tlenkami srebra tkwiącymi w meksykańskiej ziemi, słyszała opowieści o tysiącach bijących serc wydartych żywym ludziom... Artysta nie może przejść obojętnie obok takich obrazów, nie może nie dopuścić ich do swojej wyobraźni, uznać za nieważne lub nawet nieistniejące. Nagie czaszki jęły równymi rzędami pokrywać obrazy artystki, te same o pustych oczodołach i wyszczerzonych zębach, lecz jakże inne zarazem, bo barwne i zróżnicowane w kolorystycznej gamie i jej subtelnościach, już piękne i ozdobne urodą własną i srebrzystego tła, w którym nikt już, poza autorka, nie dostrzeże reminiscencji mumii o konwulsyjnie wykrzywionych twarzach. Obok nich - płaskie reliefy ludzkie o egzotycznych profilach azteckich wojowników, z których ręka artystki wymazała rys właściwego im okrucieństwa i bezwzględności. I akty kolosów z Karnaku zestawione z współczesnymi, żywymi i zmysłowymi kobietami. I rzędy pisma, w którym zawarta jest niemożliwa już do odczytania, lecz niezwykle dla nas ważna tajemnica z receptą na kamień filozoficzny, być nawet może i wiele innych fantasmagorii o niesamowitym, lecz pociągającym zarazem nastroju, jaki daje nieoczekiwane, jakże surrealne właśnie połączenie odległych sobie zarówno funkcją, jak pojęciem, wyobrażeń. Tak atrakcyjne, że spychające w cień krytyczną analizę ich metier i artystycznej proweniencji, a ta jest - w zestawieniu z motywem i sposobem jego przetwarzania - równie niezwykła: toż to postimpresjonizm w swym czystym wydaniu, wraz z właściwą mu "grą barwną", światłem wewnętrznym i płaszczyznowością! Toż to malarstwo - jak powiadali jego koryfeusze - pełną gębą, mięsiste, piękne i gorące zarazem, gdyż prawdziwy postimpresjonizm jest prądem emocjonalnym w najlepszym tego słowa znaczeniu. Wśród tkanin natomiast na plan pierwszy wysuwają się kapitalne "Encyklopedie" i "Fragmenty", naturalistyczne (!) z pozoru, bo w konwencji hiperrealizmu czy też trompe l'oeil potraktowane stronice druku. Całe lub przedarte na pół i ukazujące inne karty, szare i pożółkłe, lecz jakże piękne i szlachetne w tonie zetlałego papieru i wytworne w kompozycji szpalt, a przy tym miękkie i pociągające swym ciepłem. To tkaniny, których się nie zapomina, gdyż zapomnieć ich wprost nie można, podobnie, jak wielu obrazów artystki. I zawartych w nich pytań, na które również artystka szuka odpowiedzi.

    Jerzy Madeyski


    tkanina

    KOMPOZYCJA, tkanina z 1983/1986 roku,
    wym: 340x260cm, tech. gobelinowa, materiały: wełna, len, stilon, skóra

    katalog 2003

    katalog 2003


    2004

    Jerzy Madeyski
    Krytyk Sztuki

    Refleksje po otwarciu wystawy pt. "TKANINA I PAPIER - Fragmenty druków i korespondencje", Kraków, Kamienica Hipolitów, czerwiec 2004

    Krytycy nie odczuwają już zdziwienia, zwłaszcza poszukując niezwykłych zjawisk, których świeżość stała się rzeczą niezwykle rzadką w naszych czasach, kiedy to poczucie
    déja vu stało się wszechobecne.
    W ten sposób powstaje postmodernizm, w którym żyjemy, i związana z tym trendem sztuka, oscylująca pomiędzy sztuką wybitnie piękną, choćby nawet eklektycznie, a brzydotą, którą można by nazwać programową. Jeśli chodzi o tkaniny artystyczne, podążają one tą samą ścieżką co inne dziedziny sztuki, z którymi były w ścisłym związku przez wieki.
    Z tego powodu pierwsze spotkanie z tkaninami Małgorzaty Buczek na wystawie
    w Pałacu Sztuki w Krakowie tak mocno zapadło mi w pamięć. Upłynęło dużo czasu, od kiedy po raz ostatni widziałem coś podobnego czy miałem okazję coś podobnego poczuć.
    Znalazłem się otoczony nagle ze wszystkich stron kartkami z dzienników oraz książek, w wielce powiększonych rozmiarach. Skromne, czczące ascezę poprzez swoją zgrzebną, surową - siermiężną fakturę oraz czarno-białe tony, a zwłaszcza tony szarawe i czarniawe, ekstremalnie dekoracyjne i ornamentalne w swym szlachetnym umiarkowaniu.
    W niczym nie da się tu odnaleźć radosnego tumultu pop-artu w typie Lichtensteina, o kramiarskim charakterze, szybkim rytmie czy też tandetnego blichtru jakby prosto z pchlego targu. Tutaj sztuka ta to sztuka brana na poważnie, przemyślana, zachęcająca do zadumy czy nawet kontemplacji należnej każdej dziedzinie sacrum. Jednocześnie emanuje ciepłem, jakie również coraz rzadziej się na wystawach spotyka.
    Dopiero później zobaczyłem obrazy artystki. Podobne, lecz jakie inne zarazem. Podobne w monumentalizmie zamierzenia i wykonania, połączonym z nieuchwytnym klimatem nadrealizmu; nowoczesne w formie, choć nostalgiczne w wyborze motywu i nieustannych odniesieniach do przeszłości. Pisałem wówczas o wyjątkowej zdolności nieantagonistycznego łączenia przeciwieństw, o fascynacji okrutną sztuką prekolumbijskich kultur Ameryki i wielbiącą życie filozofią Egiptu faraonów.
    To prawda, podobnie jak prawdą jest, że Małgorzata Buczek chciała być malarką, tkaniną zaś zajęła się drogą szczęśliwego trafu jedynie.
    Dwuznaczność jednak, bądź ściślej - dwuwarstwowość, jest w sztuce częsta. Wystarczy wykazać licznych w naszej i nie tylko naszej sztuce peintre-graverów i rzeźbiarzy-malarzy, przypomnieć, że światowej sławy drzeworytnicy Panek i Wójtowicz byli z profesji malarzami, a i nauczyciel artystki, sławny malarz i nieodżałowany przyjaciel Tadzio Brzozowski projektował gobeliny, których jednak osobiście nie tkał, bo nie potrafił. I bolał nad tym, bo wiedział, że ręka autora nadaje tkaninie świetność i niepowtarzalny charakter dzieła w pełni autorskiego. Wiedział też, że artystyczne tkactwo jest zawodem męskim, podobnie jak hafciarstwo zresztą.
    Toteż nie kto inny jak nasza królowa Jadwiga zatrudniała na swoim dworze dwóch hafciarzy, Jana i Klemensa. Czy zresztą w dawnej Polsce nie zwano arrasów "obrazami nitką malowanymi"? A przecie malarstwo było w tamtych wiekach domeną cechowych mistrzów, wśród których nikt białogłowy nie uświadczył, o czym dla porządku zarówno, jak nauki sceptyków traktujących hafciarstwo i tkactwo w kategoriach "błahej sztuki kobiecej (!), przypominamy.
    Małgorzata Buczek zaczyna swą tkacką przygodę pod okiem małżeństwa Gałkowskich. Od starej, dobrej tradycji figuralnego gobelinu zatem, w którym brzmiały nieodległe echa wawelskich opon i dworskich szpalerów baroku. Współczesny był tylko jasny koloryt międzywojennego dwudziestolecia i, niekiedy, motyw.
    Tradycja jest fundamentem na którym można budować gmach własnej sztuki. Pewnie i bez obaw nagłej katastrofy. Od podstaw, cegiełka po cegiełce, bądź w tym wypadku ścieg pościgu raczej. Artystka na niej też właśnie się oparła. Oraz na własnej, subtelnej i bogatej wyobraźni połączonej z tym, co dziś bezcenne - z dobrym smakiem, bez którego nawet mistrzowska tkanina zamienia się w kiczowatą makatkę. Gdyż, wszystko inne pomijając, gobeliny artystki są wytworne w najlepszym tego słowa znaczeniu, w którym umiar łączy się ze szlachetnością, a ona ze skromną, lecz mocno zaakcentowaną elegancją, zwaną przez Francuzów trudnym do przetłumaczenia słowem voyant.
    Pozostaje odpowiedź na pytanie, skąd, z jakich skojarzeń i refleksji zrodził się pomysł powiększania gazetowych szpalt i stron uczonych encyklopedii w tkaninie? I więcej - podniesienia tandetnej i plebejskiej techniki, za jaką druk był uważany od czasów Gutenberga, w artystyczny przecież ze swej natury gobelin?
    Nie czas tu i miejsce na uczone dysertacje nad rolą, jaką druk bądź szerzej pismo, albo najszerzej - znak służący międzyludzkiemu porozumieniu odgrywa w człowieczej kulturze. Jego rola i znaczenie były bardzo en vogue w latach wczesnej młodości artystki, w której komunikacja Mc Luhana święciła swoje triumfy. Bodaj czy nie większą jeszcze inspiracją jednak jest zawarta w pokrytym znakami arkuszu sprzeczność, ostra aż po granice paradoksu dychotomia dzieląca nietrwałość papieru od ponadczasowej trwałości zapisu przekazu, horacjańskiego exegi monumentum, dumnej wiary w nieśmiertelność słowa; zaś, jak to już zostało powiedziane, Małgorzata Buczek lubi łączyć sprzeczności.
    U progu jej sztuki leży również kult przeszłości i jakże nam właściwa, choć często nieuświadomiona sympatia dla destruktu, dla rzeczy zniszczonych i niszczejących, boć przecie sami pomału destruktami się stajemy. Widok nietkniętej dłonią czasu, świeżej i barwnej Afrodyty Knidyjskiej wzbudziłby w nas bunt nie inny od sprzeciwu, jaki wywołuje lśniąca "piramida Pei" na dziedzińcu Luwru, choć przecież ongiś również jej pierwowzory połyskiwały lśnieniem polerowanych płyt kamiennej okładziny za złotym piramidonem
    u szczytu.
    I dojmująca pamięć pożarów, trawiących legendarne biblioteki Pergamonu i Aleksandrii.
    Miłość do destruktu i jego szlachetnej urody utrwalił - drogą tak ukochanego przez sztukę paradoksu - pobyt w pracowni konserwacji na Wawelu, gdzie naprawiała zniszczone złotogłowy. Lecz z pewnym żalem i mieszanymi uczuciami; "jakież to piękne" - myślała - "czyż nie lepiej zostawić je w niezmienionym stanie?".
    Nie można było. Dbałe o zachowanie spuścizny przeszłości muzealnictwo ma swe żelazne prawa. Lecz można było pójść uchwyconym tropem, stworzyć destrukt, zakomponować go, okiełzać i ukierunkować zniszczenie tak, jak to czynili Burki i Szajna w swych ciętych i palonych obrazach wraz z całą przeważającą dziś swój renesans "sztuką materii".
    Lecz a rebours niejako, gdyż z wykorzystaniem splendoru szlachetnej tkaniny, której równy splot jest jakby stworzony dla oddania duktu pisanych znaków bądź nawet z nim jednaki w dekoracyjnym rytmie i multiplikacji powtarzających się elementów. Tak powstają świetne i przejmujące "Śmiertelne korespondencje" i liczne "Fragmenty" opatrzone rzymskimi liczbami lub przymiotnikami w rodzaju "Czarny", na przykład dramatycznej, żałobnej karty z białym drukiem i przedartą na pół ludzką sylwetką, dzieł, w których nie wiadomo co wpierw podziwiać - wyobraźnię, czy mimetyczne zdolności jakże sugestywnego przekazu? A może treść, złożone, lecz w sposób niezwykle jasny podane przesłanie?

    Potem tkanina odchodzi. Jej miejsce zajmuje surowa materia czerpanego papieru i roślinnych włókien.
    Artystka porzuca imitatorstwo, przestaje cokolwiek naśladować. Treść staję się formą, jest z nią jednaka. Małgorzata Buczek osiąga w swych kompozycjach efekty, o jakich tradycyjne malarstwo może tylko marzyć. I to w chwili wyjątkowego przypływu optymizmu jedynie, bo tak olśniewającej faktury nie potrafi wyczarować. Więcej jeszcze - nie potrafi otoczyć banalnego tworzywa nimbem szacunku należnego luksusowym przedmiotom.
    A takie właśnie budzą "Fragment księgi z Pergamonu", czy "Listy z Babilonu" inspirowane niedawnym rabunkiem bagdadzkiego Muzeum Narodowego oraz innych świetnych kolekcji Iraku.
    Zaczem znów dominujące poczucie naszej ciągłości kulturowej i równie ciągłych kataklizmów niszczących najcenniejszą spuściznę ludzkości.
    Całej ludzkości, gdyż artystka znów sięga do innych cywilizacji i znów znajduje w nich podobne właśnie człowiekowi cechy. Nie tylko w myśli, skłaniającej zarówno mieszkańców basenu Morza Śródziemnego, jak półwyspu Jukatan, do rozważań nad śmiercią i rzeczami ostatecznymi. Również w języku przekazu, w metodach perswazji, w powszechnie zrozumiałych symbolach w rodzaju trupiej czaszki, występującej tak w mozaikach Pompei, jak i azteckich kamiennych rytach czy sztuce naszego baroku. I w kompozycjach pulsujących rytmem, w którym już święty Augustyn dostrzegał genezę wszystkich sztuk. A nade wszystko w funkcji sztuki i randze, jaką jej nadajemy, w naturalnej przynależności obiektów prawdziwie artystycznych do sfery świętej i odświętnej zarazem, o których przypomina ozdobny, gdyż złotą nicią haftowany, druk wersów wypełniających zetlałą w ogniu kartę papieru, nieodległe wspomnienie pisanych złotem bizantyńskich kodeksów bądź sur Koranu; i czasu spędzonego nad brokatami wawelskiej kolekcji.
    Zapewne tak jest, i tak to właśnie przyjmujemy. Refleksja przychodzi później: czemu nie dziwi nas obecność złota wśród masy surowych włókien, czemu wydaje się najzupełniej właściwa i na swoim miejscu?
    Jest tak, gdyż bodaj czy nie największą i jakże rzadko spotykaną cechą sztuki artystki jest jej spontaniczna naturalność bądź też naturalna oczywistość rozwiązań. Jest tak, bo inaczej być nie może, bo każda zmiana doprowadziłaby do niemiłego zgrzytu, do zniszczenia piękna i myśli, pomiędzy którymi już starożytni filozofowie postawili znak równania.

    Jerzy Madeyski
    Kraków, czerwiec 2004
    - o wystawie w kamienicy Hipolitów - Galeria


    katalog 2007

    katalog 2007



    Małgorzata Buczek - Śledzińska

    Kraków
    tel. +48 698852146
    m.buczeksledzinska@gmail.com

    Strona utworzona dnia: 7 stycznia 2004 r.
    Ostatnia aktualizacja: 1 października 2015 r.

    Jest Pani/Pan 8609.osobą
    odwiedzającą moją stronę